Od początku zrywał ze schematami, do których od wieków przyzwyczajone było papiestwo. Zszedł z piedestału. Dotknął człowieka i pozwolił się dotknąć. Jan Paweł II „uczłowieczył” papiestwo. Już po mszy na rozpoczęcie pontyfikatu, gdy chciał zbliżyć się do ludzi, mistrz ceremonii chwycił go za ramię. Ewidentnie próbował go zatrzymać. Odpowiedz Jana Pawła II była spokojna, ale zdecydowana. Podniósł dłoń ceremoniarza, uwolnił swoje ramię i poszedł do ludzi.
W styczniu 1979 roku, podczas pierwszej pielgrzymki do Meksyku, jako korespondent „El Sol de Mexico” znajdowałem się wraz z grupą dziennikarzy w papieskim samolocie. W pewnym momencie do naszej kabiny wszedł ktoś z biura prasowego Stolicy Apostolskiej. Był wyraźnie podekscytowany. Ktoś zapytał: co się stało? – Ojciec Święty chce tu przyjść by was przywitać i pozdrowić – odpowiedział. Byliśmy pewni, że Papież przyjdzie, pozdrowi nas, i wróci do siebie. Tymczasem Jan Paweł II, gdy tylko się pojawił, zaczął podchodzić do każdego z osobna. Pytał, odpowiadał, udzielał wywiadów. Mnie zapytał o to kim jestem i dla kogo pracuję. Kiedy usłyszał tytuł gazety, powiedział: „Ach, „Słońce Meksyku”, jaki piękny tytuł. Nad Meksykiem zawsze powinno świecić słońce”.
Te konferencje prasowe na pokładzie samolotu stały się niepisaną tradycją papieskich pielgrzymek. One pokazują jak bardzo Jan Paweł II rozumiał rolę mass mediów. Można powiedzieć, że przed Nim drzwi do informacji Watykanu były zamknięte. Wiele z naszych pytań spotykało się z odpowiedzią typu: tego nie wiadomo, tamtego nie można powiedzieć. Stolica Apostolska dla ludzi mediów nie była ani ważnym ani ciekawym źródłem informacji. A jeśli już pisaliśmy o niej, to opieraliśmy się bardziej na spekulacjach niż informacjach. Jan Paweł II to zmienił. Mianował rzecznikiem prasowym dziennikarza Navarro Vallsa. Dał mu zielone światło. I nagle okazało się, że jest o czym mówić i pisać. Jan Paweł II otworzył drzwi komunikacji Kościoła tak szeroko, że choć zmieniło się wiele, nikt nie ośmiela się ich zamknąć.
Jan Paweł II jak każdy człowiek miał wrogów, także wśród dziennikarzy. Ale – i to nie jest tylko moja opinia – było ich niewielu. On miał charyzmat do ludzi. Był bardzo „twardy”, „konserwatywny” w poglądach. Równocześnie myślał bardzo powszechnie, nie tylko o Kościele w Europie, ale o katolikach na całym świecie. Ewangelizował sobą, zdobywał ludzi obecnością. Dlatego pielgrzymował. W ten sposób myślał o wieśniaku w Hondurasie, Boliwii czy Meksyku. Był tam dla nich, i oni to wyczuwali.
Jako dziennikarz obserwowałem pontyfikat Jana Pawła II z bliska. Gdy przybył do Rzymu miał 58 lat. Był młody, silny, wysportowany. Chodził po górach, jeździł na nartach, pływał. Był jak „Super Man”. Mówiliśmy o Nim: „Atleta Boga”. Aż do zamachu na placu św. Piotra. Od tego momentu zaczęła się jego długa „Kalwaria”. To były nie tylko ostatnie miesiące czy lata. Kalwaria zaczęła się 13 maja 1981 roku. Kłopoty ze zdrowiem, operacje, choroba Parkinsona, cierpienie. W ten sposób się spalał.
Pamiętam nasze pożegnanie. Było to w samolocie, w drodze powrotnej z Lourdes w 2004 roku. Widzieliśmy, że Papież był już bardzo schorowany. Nie przyszedł do dziennikarzy, ale kto chciał, mógł do Niego podejść. Ponieważ czułem, że odchodzi, poprosiłem o spotkanie. Pamiętam to jak dziś: spojrzał na mnie swoim głębokim, przeszywającym wzrokiem, dotknął mnie, i powiedział: Meksyk, Meksyk, Meksyk.
Kiedy zmarł, odczułem to jak gdyby odszedł bliski z rodziny. 2 kwietnia 2005 roku, ok. 20.30 wyszedłem z biura prasowego Stolicy Apostolskiej. Po godzinie dotarłem do mieszkanie. Włączyłem telewizor. Podali, że Papież nie żyje. Równocześnie zadzwonił telefon. Odebrałem. Jakieś radio prosiło o kilka słów komentarza na żywo. Zgodziłem się. Błyskawicznie puścili mnie na antenę. I wtedy spojrzałem na moje zdjęcie Jana Pawła II, które wisi na ścianie w moim mieszkaniu. Zatkało mnie. Nie mogłem nic powiedzieć. Zacząłem płakać. To był cały mój komentarz.
Jorge Sandoval, meksykański dziennikarz, watykanista „El Sol de Mexico”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz